środa, 6 sierpnia 2014

i jeszcze raz spojrzał w twarz swojej żałosnej samotności


Nie wiem dlaczego, ale zawsze po przeczytaniu genialnej książki ogrania mnie niemoc twórcza, która nie pozwala mi wyrazić, chociażby w kilkunastu zdaniach, zachwytu nas świeżo zakończoną lekturą. Tak też jest ze mną tym razem - po przeczytaniu "Stu lat samotności" Gabriela Garcii Márqueza. 

Tytułowe lata samotności prześladowały mnie od kilkunastu tygodni - godzinami głowiłam się nad tym, czym one są, kogo dotyczą i przede wszystkim, w jaki sposób zakończą się po stu latach. Już od pierwszych stron książki próbowałam poznać tę tajemnicę, czytałam zachłannie i niecierpliwie każde kolejne słowo, ale odpowiedź nie nadchodziła. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim zrozumiałam, że magia tej książki polega właśnie na oczekiwaniu na rozwikłanie tej zagadki, które z czasem przemieniło się u mnie w rozkoszowanie się fabułą i przeżywanie losów bohaterów. "Sto lat samotności" jest bowiem swoistą sagą rodzinną, która rozciąga się na przestrzeni stu lat. Śledząc losy członków rodziny Buendia można zatracić się w bogatej gamie ludzkich charakterów, lecz nie można przeoczyć jednego elementu, który łączy całą rodzinę - samotności, która u każdego przejawia się w inny sposób. Pułkownik Aureliano nie potrafi kochać, nie wiedząc czym jest miłość, poddaje się wojennemu szaleństwu, które i tak nie przynosi mu ukojenia. Amaranta, moja kochana Amaranta, która wyrasta na najbardziej skomplikowaną żeńską postać, boi się miłości, którą jest przepełniona. Z kolei Rebeka, można by przypuszczać, że najszczęśliwsza z tej trójki, ponieważ jako jedyna ma na tyle odwagi, by poddać się uczuciom, staje się samotna wcześniej, niż można to sobie wyobrazić. A to zaledwie losy trojga spośród wszystkich postaci. 

Po pewnym czasie samotność bohaterów nasunęła mi myśl, że w tej książce nie ma miejsca na szczęśliwe zakończenie, a wszystko zmierza do nieubłaganej katastrofy. Márquez stworzył bowiem brutalny i nadzwyczaj prawdziwy świat. Macondo, osada, w której żyje rodzina Buendia, w chwili swoich narodzin jest prawdziwym rajem. Jednak czas i ludzie sprawiają, że powoli ewoluuje i zmienia się w miejsce, które trudno poznać, z którego każdy wolałby uciec. To trochę tak jak z nami - jesteśmy tak bardzo podatni na wpływy innych, że w pewnym momencie dochodzimy do punktu, w którym sami nie jesteśmy w stanie rozpoznać w sobie tych niewinnych dzieci, którymi byliśmy kiedyś. A Ci wszyscy bohaterowie? Samotność i ich zachowania, czasami nieco przerysowane, są wręcz wyjęte z życia codziennego. Strach i obawa przed uczuciami spowodowane jednym wydarzeniem z młodości. Pogoń za marzeniami, które inni traktują jako objaw szaleństwa. Niezrozumienie ze strony najbliższych. To wszystko i jeszcze więcej sprawia, że żyjąc obok siebie, będąc otoczonym olbrzymią rodziną, mając dziesiątki znajomych i przyjaciół, jesteśmy samotni. Bo każdy z nas żyje własnym życiem, próbuje naprawiać innych, jednak nie szuka przyczyn i nie próbuje zrozumieć.

Co zwróciło moją uwagę to liczne nawiązania do Biblii. Zbudowanie osady, jej przekształcanie się i upadek, kazirodztwo, związki bez uczuć, służące realizacji zwierzęcych pragnień, za które rodzina zostaje ukarana, bezsenność i niekończące się opady deszczu przypominające egipskie plagi, lata dobrobytu, a potem głodu i natura, która oczyszcza Macondo niczym biblijny potop. Poza tym cała historia przypomina błędne koło, co w końcu zauważa protoplastka rodu - Urszula. Znając losy swoich przodków bohaterowie popełniają te same błędy i błądzą niczym pierwsi ludzie, a to powoduje, że współczucie samo się rodzi.

Myślę, że tak naprawdę niesamowitość tej książki jest trudna do opisania słowami - ją po prostu trzeba przeczytać, a wtedy wszystko stanie się jasne. Bo Márquez stworzył dzieło o czymś więcej niż tylko o samotności, która trwa sto lat. On powołał do życia książkę o najprawdziwszych ludziach. O nas samych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz