sobota, 20 lutego 2016

tworzeniu wielu ksiąg nie ma końca



Będąc w podstawówce, czytałam co tylko wpadło mi w ręce. W gimnazjum motywem przewodnim moich wypraw do biblioteki była fantastyka. Stawiając pierwsze kroki w liceum, zaczytywałam się w dystopiach spod znaku YA. A potem coś się zmieniło. Zaczęłam dostrzegać, że to szkolne lektury przykuwają najwięcej mojej uwagi, a analizowanie zachowań ich bohaterów jest tak zajmujące, że zapominam o otaczającym mnie świecie. Od tego momentu każda kolejna wizyta w bibliotece kończyła się stosem książek, który mógł nosić tylko jedną nazwę - klasyka. Początkowo skupiłam się na literaturze angielskiej, potem amerykańskiej, francuskiej i rosyjskiej, a teraz odkrywam coraz to nowe perełki z całego świata. Wbrew pozorom, nie porzuciłam literatury współczesnej. Czytam ją w dalszym ciągu, jednak podlega ona pewnej selekcji. Nie czytam kryminałów, książek obyczajowych i romansów. Fantastyka pojawia się w moich rękach dużo rzadziej niż kiedyś, ale dalej jest dla mnie niezwykle istotna i potrafię się w niej zatracić. Całkowicie zrezygnowałam z literatury młodzieżowej. Niektórzy uważają, że przez klasykę stałam się bardziej wybredna, ale to nieprawda, a na pewno nie w negatywnym znaczeniu tego słowa. Po prostu po latach czytania i próbowania różnych gatunków zrozumiałam, czego szukam w książkach. Lubię skomplikowane historie ludzkich relacji, przygnębiającą i ciężką atmosferę, trudne pytania dotyczące życia i podejmowanych wyborów, a nade wszystko bohaterów, których nie da się ocenić jednoznacznie, których portrety psychologiczne zapadają głęboko w pamięć. Innymi słowy, szukam w książkach ludzi.

Przypuszczam, że moja książkowa autobiografia jest ciekawa tylko dla mnie, ale nie przytoczyłam jej na darmo. Stanowi ona punkt wyjścia dla pytania, które dręczy mnie od kilku dni i nie, nie brzmi ono: "Dlaczego ludzie nie czytają klasyki?". Gdybym chciała pytać tylko o klasykę, to skupiłabym się na tym, dlaczego ludzie nie potrafią jej czytać. Nurtująca mnie myśl dotyczy tego, co popycha nas do sięgania po jedne gatunki, a unikania innych. Wśród wielu ludzi panuje przekonanie, że po kryminały i książki obyczajowe ochoczo wyciągamy ręce, gdy potrzeba nam czegoś lekkiego i łatwego w odbiorze, klasyka jest literaturą odpowiednią na długie zimowe wieczory, kiedy nie rozpraszają nas promienie słońca, a science-fiction to coś, co może zainteresować tylko prawdziwego geeka. Jednak czy to oznacza, że przez całe nasze czytelnicze życie wybór książki, którą przeczytamy, jest uwarunkowany porą roku, pogodą lub nastrojem? Śmiem twierdzić, że nie. Owszem, przytoczone przeze mnie twierdzenia mają pewne odzwierciedlenie w rzeczywistości, ale dotyczą one sytuacji wyjątkowych i (nie obrażając nikogo) ludzi, którzy czytają niewiele. Bazując tylko i wyłącznie na swoim przypadku mogę powiedzieć, że są takie dni, kiedy nie marzę o niczym innym, jak o odpłynięciu do innego świata z romansem w ręku, ale na dłuższą metę nie przetrwałabym bez klasyki. To ona jest moim gatunkiem przewodnim i chęć jej czytania nie jest uwarunkowana pogodą czy też nastrojem.

W takim razie, może powinnam sprowadzić moje poszukiwania na ziemię? Nie jest tajemnicą, że książki to temat rzeka, który, w odpowiednim gronie, często stanowi przedmiot burzliwych i  fascynujących dyskusji. Takie rozmowy nie zawsze wymagają od nas czytania tych samych książek, jednak nie jest tajemnicą, że zainteresowanie tymi samymi gatunkami otwiera wiele możliwości. Nie twierdzę, że jest to regułą, ale z moich obserwacji wynika, że często sięgamy po jakiś gatunek, ponieważ jest on popularny wśród naszych przyjaciół. Czym innym jest jednak przeczytanie jednej czy dwóch książek reprezentujących dany gatunek, a czym innym pozostanie z nim na dłużej. Tak samo jest w rodzinie - cała twoja familia może uwielbiać literaturę faktu, a ty, mimo wielu prób, nie będziesz w stanie przebrnąć przez więcej niż jedną taką książkę na rok. Myślę, że nieco więcej prawdy jest w stwierdzeniu, że miłość do danego gatunku zaszczepiają w nas rodzice. Owszem, jestem świadoma tego, że nikt nie jest na tyle szalony (a może?), żeby czytać swojemu 5-letniemu dziecku romanse czy, nie daj Boże, horrory, ale w tym punkcie chodzi mi raczej o oswajanie z gatunkiem i stopniowe podsuwanie ciekawych pozycji czy też pokazywanie, co się czyta i opowiadanie o tym. W erze migoczących, kolorowych ekranów brzmi to dziwnie, ale nie jest to takie niespotykane (a przynajmniej kiedyś nie było). Można to rozważyć na przykładzie kryminałów. Pierwszym krokiem jest czytanie dziecku książek przygodowych, potem detektywistycznych, w których ważne są tajemnice i poszukiwanie odpowiedzi, a chęć sięgnięcia po kryminał pojawi się u większości prędzej czy później. Jednak cała moja teoria zostaje obalona jednym zdaniem: "Moja rodzina i przyjaciele nie czytają książek". 

W ten oto sposób powracam do punktu wyjścia, w którym mówię, że czytam klasykę, bo ją lubię. Dlaczego ją lubię? Dlaczego nie zatrzymałam się dystopiach, YA czy też NA? Odpowiedź okazuje się być nadzwyczaj prosta, mam wręcz wrażenie, że ociera się o banał. Sądzę, że każdy czytelnik przechodzi mniej lub bardziej wyboistą drogę, zanim znajdzie swoje miejsce w świecie książek i jest to tak normalne, jak dorastanie. Podobnie jak w pewnym momencie naszego życia zadajemy sobie pytanie, czego tak naprawdę od niego oczekujemy, tak w przypadku książek nadchodzi taka chwila, w której uświadamiamy sobie, co chcemy w nich znaleźć. Przypuszczam, że wkraczam teraz na niebezpieczne wody, po których powinni poruszać się tylko psychologowie i socjologowie, ale zaryzykuję. Według mnie gatunki, po które sięgamy, odzwierciedlają nasze charaktery i osobowości. Każdy z nas, niezależnie od tego czy jest ekstrawertykiem, czy introwertykiem, ma swój wewnętrzny świat - krainę emocji, myśli i niewypowiedzianych słów, która jest dostępna tylko dla niego - i to właśnie w konkretnych książkach może odnaleźć siebie, wszystko, co kocha i nienawidzi, ale także to, czego brakuje mu w życiu. Nie próbuję tu generalizować czy też szufladkować ludzi, nie mam też zamiaru zastanawiać się nad wyższością jednych gatunków nad innymi, bo to prowadzi donikąd. W tym momencie cieszę się, że odkryłam jedną z wielu tajemnic książek i już rozmyślam nad kolejną zagadką, która mogłaby zająć moje myśli na kilka dnia. Bo ja już wiem, czego szukam w książkach.


niedziela, 8 lutego 2015

metafory są rzeczą niebezpieczną


Tym, co niszczy piękno spadania, jest moment zderzenia się z ziemią. Chwile nieważkości, braku ograniczeń i oparcia są jednocześnie przerażające i oszałamiające. Dopiero bolesny upadek uświadamia, że to tylko chwilowa ucieczka, która niczego nie ułatwia. Wręcz przeciwnie, sprawia, że po raz kolejny wspinamy się na wysokość, żeby doświadczyć momentu spadania jeszcze raz. I tak w kółko, aby tylko zapomnieć. Według mnie o tym właśnie opowiada "Nieznośna lekkość bytu".

Kundera tworzy obraz, w którym bohaterowie odgrywają drugorzędną rolę. Są tylko kukiełkami, dzięki którym filozoficzne rozważania autora mogą ujrzeć światło dzienne. Jednak czuję, że nieprzedstawienie głównych osób tego dramatu byłoby z mojej strony błędem, dokonam więc krótkiej prezentacji. Tomasz - wybitny chirurg, niezainteresowany życiem swojego dziecka ojciec, mąż swojej drugiej żony, pasjonat ludzkiego "ja" poznawanego przez seks. Teresa - opiekunka Karenina, uciekająca przed przeszłością córka, wytrwale trwająca przy mężu seksoholiku żona. Franz - intelektualista z bożej łaski kochanek kobiety w meloniku, niekochający swojej żony mąż, Sabina - spełniona malarka, kochanka w meloniku, wyznająca zasadę wiecznych zdrad artystka. Wydawać by się mogło, że w takim gronie nie można się nudzić. Niestety, wyobrażenia nie zawsze pokrywają się z rzeczywistością. W kolejnych zdaniach wypowiadanych przez bohaterów czuć, że są to tylko słowa włożone im do ust przez autora, który chce przekazać czytelnikom swoje przemyślenia na temat świata. Filozofia miesza się z papierowym życiem i prowadzi do kolejnych banałów, którymi, swoją drogą całkiem zręcznie, operuje Kundera. Na tym tle wyróżnia się jedynie postać Teresy, która jako jedyna zdaje się naprawdę żyć. Jej zachowanie nie wzbudza we nie obrzydzenia, ba, jestem nawet w stanie utożsamiać się z nią i tym, co siedzi w jej głowie. 

Tym, co przekreśla tę książkę w moich oczach, jest drażniące wręcz dorabianie ideologii do każdego zachowania bohaterów. Tworzenie z nich ludzi nietuzinkowych, niezrozumianych, zagubionych i nieszczęśliwych. W rzeczywistości są tylko marionetkami pozbawionymi moralnego kręgosłupa, które usilnie próbują wytłumaczyć swoje kolejne potknięcia taką a nie inną życiową filozofią. I tak Tomasz zdradza kobietę, którą kocha, bo miłość nie ma nic wspólnego z seksem, a on czuje potrzebę odkrywania tego, co kryje się za powłoką ciała. A jak można tego dokonać, jak nie poprzez seks? Franz żeni się z kobietą, której nie kocha tylko dlatego, że groziła mu popełnieniem samobójstwa i to go zafascynowało. Sabina zaś sama wpędziła się w pułapkę. Filozofia zdrad miała ją uchronić przed życiem, a ostatecznie uczyniła je nieznośnym, bo w końcu okazało się, że to nie ciężar bytu jest przytłaczający, ale jego lekkość. I to był dla mnie punkt zwrotny w czasie czytania książki Kundery. Po przebiciu się przez całą masę banałów udało mi się dotrzeć do tego jednego zdania, które sprawiło, że może nie pokochałam tej książki, ale doceniłam ją. Bo trudno jest nie oprzeć się wrażeniu, że jest ono prawdziwe. Lekkość czy ciężar? Odwieczne pytanie. Z jednej strony pragniemy być wolni, nieobciążeni żadnymi zobowiązaniami, móc robić co tylko nam się zamarzy i nie myśleć o konsekwencjach. Z drugiej strony, co nam pozostanie, gdy zniknie wszelka odpowiedzialność? Bajka, która będzie trwała całymi latami? Przecież każdy kiedyś wyrasta z bajek. 

Nie ważne, jak bardzo bym narzekała na Kunderę, nie mogę mu odmówić przemyślanego wyboru tytułu oraz kilku trafnych zdań, które zmuszają do myślenia i zostają w głowie na dłużej. I chociaż wiem, że nie wrócę więcej do "Nieznośnej lekkości bytu" to myślę, że kiedyś skuszę się na inną jego książkę.

niedziela, 24 sierpnia 2014

czytelnik może żyć życiem tysiąca ludzi, zanim umrze


Tekst ten jest pełen spoilerów i fanowskich teorii, więc jeśli nie czytałeś "Tańca ze smokami", a tym bardziej poprzednich tomów Pieśni Lodu i Ognia, zapoznajesz się z nim na własną odpowiedzialność. 


George R.R. Martin jest prawdziwym geniuszem. Nie miałam co do tego wątpliwości już po przeczytaniu "Gry o tron", jednak dopiero tom 5 uświadomił mi ogrom jego talentu i wyobraźni. A to dlatego, że Pieśń Lodu i Ognia zachwyca nie tylko wielością wątków i bohaterów, realizmem oraz magią, które wzajemnie się przenikają, ale przede wszystkim konstrukcją. Kiedy spojrzy się na sagę Martina niejako z lotu ptaka, widać skomplikowaną, ale i idealnie dopracowaną historię, w której wszystkie elementy się ze sobą łączą. Jest to świetnie widoczne po skupieniu się na losach konkretnych postaci, ale jeszcze lepiej oddaje to spojrzenie na poszczególne tomy. "Gra o tron" to przede wszystkim przedstawienie bohaterów - tych, którzy w tej grze się liczą, a także tych, którzy są zaledwie pionkami. To prawdziwa plątanina imion, rodów i tytułów, z której jednak można wyjść obronną ręką - wystarczy odrobina skupienia. Tutaj też zostajemy wciągnięci w sieć spisków, która przybiera niesamowite rozmiary w "Starciu królów". Intrygi i spiski - to one królują w tomie II (który dzięki nim jest moim ulubionym) i stanowią bazę do tragicznych, ale i niezwykle zaskakujących wydarzeń, które czekają na każdego czytelnika w "Nawałnicy mieczy". Stal i śnieg. Krew i złoto. To zapowiedzi wielkich bitew, druzgocących porażek i śmierci. Bowiem śmierć w tym tomie wygląda zza każdego rogu, dotyka każdego zakątka Westeros, a także krain za Wąskim Morzem. Pajęcze sieci, które oplatały bohaterów w poprzednich tomach zaciskają się i uwalniają nas od kolejnych pionków, które nie odegrają już żadnej roli w grze o tron. A potem przychodzi czas na ciszę po burzy. "Uczta dla wron" to pokłosie szaleńczych bitew, które stoczono. Akcja zdaje się tutaj spowalniać, jednak bohaterowie, których losy śledziliśmy nie są w stanie powrócić do rutyny życia codziennego, ponieważ dla nich walka się jeszcze nie skończyła. Spokój to tylko złudzenie, ponieważ prawdziwa gra dopiero się zaczyna, a idealnym jej początkiem jest "Taniec ze smokami"

W V tomie Pieśni Lodu i Ognia akcja wkracza na właściwie tory, powoli zaczyna przybliżać nas do zakończenia tej historii, sugeruje wiele ciekawych teorii, a dodatkowo przynosi odpowiedzi na wiele istotnych pytań, dlatego też nie potrafię zrozumieć, dlaczego niektórzy twierdzą, że tomem tym Martin nie sprostał oczekiwaniom wielu czytelników. Moim sprostał i to z nawiązką. Przede wszystkim w końcu staje się jasne, kto w tej grze tak naprawdę pociąga za sznurki. I czy kogoś w ogóle dziwi, że są to Varys i Littlefinger? Bo mnie nie. Od początku są jednymi z najbardziej zagadkowych, intrygujących i przebiegłych postaci, a do tego są chyba jedynymi bohaterami, o których można powiedzieć, że wszystko toczy się po ich myśli. Lord Baelish uchylił rąbka tajemnicy i pokazał swoje możliwości w "Uczcie dla wron", ale to Pająk mnie zaskoczył. Czytając POV Gryfa oraz epilog "Tańca ze smokami" , po głowie chodziła mi tylko jedna myśl: "Ten człowiek ma władzę większą, niż ktokolwiek inny". Bo czy naprawdę jest możliwe, aby udało się uratować od śmierci młodego Aegona i wychowywać go w tajemnicy przez tak wiele lat? I czy naprawdę za tym wszystkim stoi ten jeden człowiek? Wiele, naprawdę wiele bym dała za POV Varysa czy Littlefingera, bo to byłoby jak otwarcie pudełka pełnego książek, o których zawsze się marzyło.

Zupełnie inną sprawą jest to, że sytuacja zdaje się klarować i coraz jaśniejsze stają się punkty, wokół których będą skupiać się ludzie. Pierwszym z nich jest Północ. Całkowicie rozbita i podzielona po śmierci Młodego Wilka zaczyna się odradzać i czuję, że już do samego końca nie da o sobie zapomnieć. Ludzie z Północy zawsze byli wierni Starkom i to było coś więcej, niż tylko zwykłe poddaństwo. Ci ludzie kochali lordów Winterfell, ponieważ oni na to naprawdę zasługiwali, a nieustannie powtarzające się w "Tańcu ze smokami" słowa: "Północ pamięta" zdają się być zapowiedzią zemsty i sprawiedliwości, która przecież musi nadejść. Martin przelał bowiem zbyt dużo krwi Starków i sprowadził na nich zbyt wiele nieszczęść, aby pozostawić to bez odpowiedzi ich chorążych, przyjaciół i poddanych. Prawda jest taka, że nie oczekuję iż Martin zapewni Starkom happy end rodem z Hollywood, ponieważ byłoby to nie w jego stylu i nie pasowałoby do konwencji i realizmu świata przez niego wykreowanego, jednak żywię nadzieję, że kiedyś dzieci Winterfell dowiedzą się, jak wiele z nich przeżyło krwawą masakrę, jaka spotkała ich ród. Mam też cichą nadzieję, że Arya, Sansa i Rickon jeszcze się spotkają. Dla Brana nie ma już chyba nadziei - on zdaje się być trwale związany z krainą za Murem, jednak to nie jest złe. Raczej daje nadzieję na to, że dzięki niemu dowiemy się wielu istotnych rzeczy, które teraz znajdują się tylko w sferze domysłów. W końcu nie każdy z bohaterów może zobaczyć to, co wydarzyło się się w odległej przeszłości w miejscach, w których nawet nigdy nie był.

Jeśli już mowa o Murze to nie mogę zapomnieć o Jonie. Nie znosiłam go od samego początku, a najlepsze w tym wszystkim jest to, że nie potrafię określić, dlaczego. Może przez przypominanie o tym, że jest bękartem przy każdej sposobności i rozmyślania poświęcane temu, czego nie da się zmienić? Jednak w "Tańcu ze smokami" coś się zmieniło i z przyjemnością czytałam jego POV. W końcu byłam usatysfakcjonowana decyzjami, którego podejmował i jedynym, co mnie denerwowało, były ciągłe wątpliwości i brak zrozumienia Nocnej Straży dla jego działań. I to, co zrobili na końcu. Nie mam pojęcia, czy to już koniec historii Jona Snowa, lecz jestem pewna jednego - on był człowiekiem na właściwym miejscu i podejmował słuszne decyzje. Jako jedyny zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie nadchodzi i robił wszystko, aby zapobiec najgorszemu. I naprawdę nie sądzę, aby ci ślepi i naiwni ludzie byli go w stanie zastąpić na stanowisku Lorda Dowódcy. Teraz pewne jest już tylko jedno - nadchodzi zima, a z nią Inni. I to budzi niepokój.

Tymczasem za Wąskim Morzem jest naprawdę gorąco. Coraz więcej osób zmierza do Daenerys, widząc w niej szansę i nadzieję. I chociaż całkowicie straciłam do niej serce, to nie spodobało mi się to, że niektórzy traktują ją i jej smoki jako swoją własność i środek do celu. Dlatego też cieszę się z losu, jaki spotkał Quentyna Martella i mam ogromną nadzieję, że Victarion dokończy swego żywota w równie tragiczny sposób. W końcu nie godzi się okradać Królowej z jej dzieci. Z drugiej strony, nie mogę doczekać się spotkania Tyriona i Smoczej Królowej. Nie mam pojęcia, jak będzie ono przebiegało i czy Krasnal wyjdzie z niego obronną ręką, jednak czuję, że to będzie jeden z najciekawszych momentów "The Winds of Winter". A to dlatego, że Tyrion jest dla mnie jednym z najciekawszych i najinteligentniejszych bohaterów. Nie brak mu niczego, no, może poza kawałkiem nosa i kilkoma centymetrami. Jest niejednoznaczny i wywinął się śmierci tyle razy, że potrafi docenić wartość życia. Chętnie zobaczyłabym go na Żelaznym Tronie, bo byłby naprawdę dobrym władcą, ale to się nigdy nie stanie. Nawet jeśli uda mu się uniknąć śmierci z ręki Martina, to nikt nie posadzi go na tronie. A były to dużo lepszy wybór niż nie panująca nad emocjami i błądząca niczym niewidoma Daenerys, zimny i okrutny Stannis, który ślepo wierzy w to, że jest stworzony do bycia kimś więcej, niż drugim bratem czy podatny na wpływy innych Tommen. Jest jeszcze Aegon - trzeci jaśniejący punkt. W stosunku do niego żywię wiele nadziei, ale i wątpliwości. Nie wiadomo przecież czy jest tym, za kogo się podaje. Tak czy inaczej, na pewno skupi się wokół niego wiele rodów z Południa - przede wszystkim Martellowie, którzy rozpaczliwie szukają zemsty.

Pozostaje jeszcze czwarty element układanki - Lannisterowie. A może powinnam raczej napisać to, co pozostało z ich chwały i bogactwa? Nie żyje Tywin i Kevan, los Cersei jest niepewny, a Jamie zdaje się pędzić z Brienne na pewną śmierć. Tyrion jest za morzem, Tommen w rękach Tyrellów, a Myrcella zdana na łaskę Martellów. Brzmi to strasznie, ale w moich oczach to jest sprawiedliwość. Bo chyba żaden Lannister nie spodziewał się, że podzieli kiedyś los Starków. Na chwilę obecną, Królewska Przystań jest więc w rękach Tyrellów. Jednak chyba nie na długo. Każdy przecież widzi, że atmosfera w Westeros się zagęszcza, a pretendenci do objęcia Żelaznego Tronu rosną w siłę.

Kiedy czytałam "Grę o tron", nie spodziewałam się, że sprawy mogą przybrać taki obrót. Nie liczyłam na taką liczbę śmierci, intryg i zwrotów akcji - oczekiwałam raczej niesamowitej historii osadzonej w nieznanej mi rzeczywistości. Tymczasem wciągnęłam się w tę szaleńczą walkę i spędzam dnie na snuciu domysłów o Innych (czy oni pływają statkami?), Azor Ahai (to na pewno nie Stannis!) i pochodzeniu Snowa (R+L=J, naprawdę?). "Taniec ze smokami" dołożył mi też nowych zmartwień. Czy możliwe jest, aby matką Daenerys była piękna kobieta o fiołkowych oczach, którą kochał ser Barristan? Czy istnieje jakaś nadzieja na to, że Theon nie zostanie potraktowany jak zwykłe zwierzę i doczeka się godnego końca? I jak wiele wie Melisandre? Tak, mam tych pytań jeszcze więcej. Jednak jestem wdzięczna Martinowi za to, że w tym tomie Pieśni Lodu i Ognia mogłam czytać POVy wielu ciekawych postaci, które rzuciły nieco światła i prawdy na całą historię. A teraz zostaje mi tylko czekać na zimę. W końcu niedługo nadejdzie.

środa, 6 sierpnia 2014

i jeszcze raz spojrzał w twarz swojej żałosnej samotności


Nie wiem dlaczego, ale zawsze po przeczytaniu genialnej książki ogrania mnie niemoc twórcza, która nie pozwala mi wyrazić, chociażby w kilkunastu zdaniach, zachwytu nas świeżo zakończoną lekturą. Tak też jest ze mną tym razem - po przeczytaniu "Stu lat samotności" Gabriela Garcii Márqueza. 

Tytułowe lata samotności prześladowały mnie od kilkunastu tygodni - godzinami głowiłam się nad tym, czym one są, kogo dotyczą i przede wszystkim, w jaki sposób zakończą się po stu latach. Już od pierwszych stron książki próbowałam poznać tę tajemnicę, czytałam zachłannie i niecierpliwie każde kolejne słowo, ale odpowiedź nie nadchodziła. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim zrozumiałam, że magia tej książki polega właśnie na oczekiwaniu na rozwikłanie tej zagadki, które z czasem przemieniło się u mnie w rozkoszowanie się fabułą i przeżywanie losów bohaterów. "Sto lat samotności" jest bowiem swoistą sagą rodzinną, która rozciąga się na przestrzeni stu lat. Śledząc losy członków rodziny Buendia można zatracić się w bogatej gamie ludzkich charakterów, lecz nie można przeoczyć jednego elementu, który łączy całą rodzinę - samotności, która u każdego przejawia się w inny sposób. Pułkownik Aureliano nie potrafi kochać, nie wiedząc czym jest miłość, poddaje się wojennemu szaleństwu, które i tak nie przynosi mu ukojenia. Amaranta, moja kochana Amaranta, która wyrasta na najbardziej skomplikowaną żeńską postać, boi się miłości, którą jest przepełniona. Z kolei Rebeka, można by przypuszczać, że najszczęśliwsza z tej trójki, ponieważ jako jedyna ma na tyle odwagi, by poddać się uczuciom, staje się samotna wcześniej, niż można to sobie wyobrazić. A to zaledwie losy trojga spośród wszystkich postaci. 

Po pewnym czasie samotność bohaterów nasunęła mi myśl, że w tej książce nie ma miejsca na szczęśliwe zakończenie, a wszystko zmierza do nieubłaganej katastrofy. Márquez stworzył bowiem brutalny i nadzwyczaj prawdziwy świat. Macondo, osada, w której żyje rodzina Buendia, w chwili swoich narodzin jest prawdziwym rajem. Jednak czas i ludzie sprawiają, że powoli ewoluuje i zmienia się w miejsce, które trudno poznać, z którego każdy wolałby uciec. To trochę tak jak z nami - jesteśmy tak bardzo podatni na wpływy innych, że w pewnym momencie dochodzimy do punktu, w którym sami nie jesteśmy w stanie rozpoznać w sobie tych niewinnych dzieci, którymi byliśmy kiedyś. A Ci wszyscy bohaterowie? Samotność i ich zachowania, czasami nieco przerysowane, są wręcz wyjęte z życia codziennego. Strach i obawa przed uczuciami spowodowane jednym wydarzeniem z młodości. Pogoń za marzeniami, które inni traktują jako objaw szaleństwa. Niezrozumienie ze strony najbliższych. To wszystko i jeszcze więcej sprawia, że żyjąc obok siebie, będąc otoczonym olbrzymią rodziną, mając dziesiątki znajomych i przyjaciół, jesteśmy samotni. Bo każdy z nas żyje własnym życiem, próbuje naprawiać innych, jednak nie szuka przyczyn i nie próbuje zrozumieć.

Co zwróciło moją uwagę to liczne nawiązania do Biblii. Zbudowanie osady, jej przekształcanie się i upadek, kazirodztwo, związki bez uczuć, służące realizacji zwierzęcych pragnień, za które rodzina zostaje ukarana, bezsenność i niekończące się opady deszczu przypominające egipskie plagi, lata dobrobytu, a potem głodu i natura, która oczyszcza Macondo niczym biblijny potop. Poza tym cała historia przypomina błędne koło, co w końcu zauważa protoplastka rodu - Urszula. Znając losy swoich przodków bohaterowie popełniają te same błędy i błądzą niczym pierwsi ludzie, a to powoduje, że współczucie samo się rodzi.

Myślę, że tak naprawdę niesamowitość tej książki jest trudna do opisania słowami - ją po prostu trzeba przeczytać, a wtedy wszystko stanie się jasne. Bo Márquez stworzył dzieło o czymś więcej niż tylko o samotności, która trwa sto lat. On powołał do życia książkę o najprawdziwszych ludziach. O nas samych.

niedziela, 3 sierpnia 2014

cisza podziałała na mnie przygnębiająco

Założyłam tego bloga dawno temu, jeśli mnie pamięć nie myli to na początku liceum, z myślą o pisaniu recenzji książek, jednak to chyba nie moja bajka. Brakuje mi umiejętności, systematyczności i przekonania, że to co piszę ma jakikolwiek sens. Nie będę się okłamywać - moje recenzje były okropne, dlatego też z całego serca dziękuję tym kilku osobom, które je przeczytały, a do tego pozostawiły ślad swojej obecności. Prawda jest taka, że garstka komentarzy przez dłuższy czas powstrzymywało mnie przed uczynieniem tego, co powinnam zrobić już dawno, czyli usunięciem moich nieudolnych recenzji i rozpoczęciem czegoś nowego.

W mojej głowie kłębią się setki, tysiące, miliony myśli, które szukają jakiegoś ujścia. Czasami są całkowicie oderwane od rzeczywistości, jak urywki snów, które usiłuję kontynuować tuż po przebudzeniu, czasami to wspomnienia z dzieciństwa, które wracają po oglądnięciu starych zdjęć, ale najczęściej są to przemyślenia, które pojawiają się po przeczytaniu książek czy oglądnięciu filmów. Dlatego też wiem, że muszę pisać, jeśli nie chcę ich zgubić. A nie chcę. Czuję, że to będzie pisanie bez większego ładu i składu, że kolejne akapity będą oddzielać od siebie lata świetlne, ale jednak nie potrafię powstrzymać się od pisania.

Po północy świat za moim oknem zamiera. Auta jeżdżą z coraz mniejszą częstotliwością, aż w końcu przestaję w ogóle je słyszeć. Czasami tylko zabłąka się jakiś nocny podróżnik. W ogrodzie nie śpiewają ptaki, ludzie nie rozmawiają, nie rozbrzmiewają radosne krzyki dzieci. Jeśli nie ma wiatru, wówczas liście na drzewach zamierają w bezruchu i w końcu słychać ciszę. Tak było wczoraj. Ciemność, cisza, gwiazdy na niebie, Księżyc mający barwę złota i ja. Kocham ten moment, który trwa i trwa, dlatego ostatnio coraz później kładę się spać. Wtedy mogę spokojnie myśleć, wyrzucać sobie własną głupotę i marzyć o tym, co by było, gdybym studiowała astronomię. To nic, że rano wszystkie te nocne myśli wydają się być szaleństwem. W nich jest coś szczególnego. Nie wiem, może dopiero nocą, w kompletnej ciszy jesteśmy naprawdę sobą? Chociaż coraz bardziej zastanawiam się, czym tak naprawdę jest bycie sobą. Może Gombrowicz i zlekceważone przeze mnie (przez formę, a nie przesłanie) Ferdydurke mieli rację? Smutną rację, bo bycie odbiciem ludzkich oczekiwań jest przerażające.

Skoro więc czuję potrzebę pisania, ale nie potrafię stworzyć typowej recenzji to wyjście jest tylko jedno. Postaram się połączyć swoje dziwaczne przemyślenia z aktualnie czytanymi książkami i oglądanymi filmami i zobaczę, co z tego wyjdzie.